poniedziałek, 1 lipca 2013

Le Diable Rouge? cz.1

AU, I wojna światowa, jedno z dziwniejszych opkek, jakie udało mi się popełnić. Absurd na absurdzie i absurdem pogania. Parodia książek Novik i opek fantasy w ogóle. Trochę. No dobra, bardzo. Ale jednocześnie jest to parodia na mojego idola, pilota-legendę Manfreda von Richthofena i mój fangirlizm Właściwie bardziej na mój fangirlizm. Dziś prezentuję część pierwszą, planowanych jest pięć, góra sześć. Wciąż tworzę. 


Baron Manfred von Richthofen był niezadowolony. To nie tak, że generalnie nie był zadowolony z życia. Aktualnie posiadał bardzo poważne powody, by być niezadowolonym i wyraźnie pokazywał, jaki ma humor. Całe pokazywanie skończyło się na upartym siedzeniu na korytarzu, na które absolutnie nikt nie zwracał uwagi. Podróż była długa i męcząca, pociąg chybotał się na wszystkie strony, więc baron myślał, że wytrzęsie tu duszę, ale nie miał zamiaru łamać się z powodu kilku niedogodności. Starszy Pan, bo tak zwykł nazywać swojego ojca, nie byłby zbyt szczęśliwy, gdyby okazało się, że jego pierworodny jest zbyt miękki, by służyć w armii. W elitarnej jednostce, w jedynym w swoim rodzaju  Luftstreitkräfte, wojsku lotniczym.
Sam Manfred, gdyby ktokolwiek pytał go o zdanie, wolałby wojować jako kawalerzysta. Na kawalerzystę go wyuczono, taki mundur nosił. Właśnie, mundur! Mężczyzna podniósł się gwałtownie, nerwowo wygładzając zagniecenia na kurtce mundurowej. Spróbował przejrzeć się w szybie, ale niewiele zobaczył. Poprawił więc opadającą na oko grzywkę. Włosy były niemiłe w dotyku i przetłuszczone – ot, niedogodności podróży, drobnostka. „Szlachectwo za mydło” pomyślał jednak, pozwalając dojść do głosu wygodnickiemu szlachetce, który siedział w nim gdzieś głęboko.
Usłyszał charakterystyczny dźwięk odsuwania drzwi przedziału.
– Cóż to, Richthofen, niewygodnie? – zapytał wysoki brunet o pociągłej twarzy. Chociaż się śmiał, ciemne oczy patrzyły na Manfreda z uwagą. Baron uśmiechnął się czarująco i nieszczerze.
– Wprost przeciwnie, ale dziękuję za troskę, Goering – odparł. Drzwi przedziału zamknęły się natychmiast.
Manfred uznał, że powinien przejść się na krótki spacer korytarzem. Ruszył niepewnie przed siebie, bo nogi miał zdrętwiałe oraz nieczułe, cholerne kołki. Nie mógł już dłużej siedzieć na miejscu, nie tyle z powodu bólu, co z powodu strzępków rozmów, które docierały do niego pomimo zamkniętych drzwi. Nie zniósłby ani minuty dłużej tych podnieconych rozmów, tego planowania, kto, gdzie, na czym i ilu wrogów zestrzeli. Robiło mu się od tego niedobrze. Chociaż to też mogła być wina chybotliwego, rozklekotanego środka transportu.
Wojsko lotnicze miało swoje ośrodki szkoleniowe w Alpach, ponieważ nikt nie życzył sobie, by trenowano smoki w pobliżu ludzkich siedzib. Baron rozumiał to doskonale, w końcu to nie takie małe, słodkie zwierzaczki. W obawie przed wrogim wywiadem poborowych przewożono zwykłymi pociągami. Poligony na niewyraźnych fotografiach, które widział przed wyjazdem, wyglądały jak prawdziwe pola bitewne. Takie na których walczyła konnica.
W zbrojach.
Tradycyjną bronią i metodami.
Potrząsnął głową, starając się o tym nie myśleć. Przeciętna długość życia asa w czasach pokoju to czterdzieści, może pięćdziesiąt lat, co brzmiało wyjątkowo dobrze i zachęcająco, szczególnie jeśli się spojrzało na relatywnie wysoki żołd i przywileje. W czasie wojny długość życia liczyło się jednak w potyczkach, nie w latach. Asem zostawało się po czterech zwycięstwach. Tacy, którzy mieli po dziesięć lub kilkanaście zwycięstw, byli bohaterami zbiorowych fantazji ciemnych, niewykształconych cywili. Ale z morale wojska te opowiastki również działały cuda, nie da się zaprzeczyć. A poza tym naszywki wojsk lotniczych to prestiż. Kobiety również uwielbiały pilotów, których wciąż jeszcze z francuska nazywano „smoczymi jeźdźcami”. Jeźdźcami! Co za idiotyzm! Co za staroświeckość!
Manfred nie ukrywał, że uważa obecną formę Luftstreitkräfte za przeżytek. Smoki są niepraktyczne, zwyczajnie nieopłacalne. Może w czasach rewolucji francuskich i ruchawek na południu Europy były przydatne, bo pokazywały siłę imperium, ale obecnie? Kiedy technika tak poszła do przodu? Richthofen uważał, iż smoki należało wymienić na coś, co bardziej przystaje do czasów, coś… Nowoczesnego. Nie miałby nic przeciwko, gdyby miejsce ziejących ogniem kreatur zajął wynalazek braci Wright: samolot. To dopiero byłby prestiż!
Ale nikt go o zdanie nie pytał. A powinni. Richthofen czuł, że jest Bismarckiem sił powietrznych.
***
Poligon wyglądał dokładnie tak, jak na fotografiach: wielkie, puste pole pełne wilczych dołów i resztek drewnianych konstrukcji, teraz spalonych, więc nie przypominały niczego. Baron nie był w stanie powiedzieć, czym mogłyby być przed spaleniem.
Było ich dziesięciu: on, Goering, Wolff i ci, których nazwisk nie miał już ochoty poznawać. Ubrani w mundury wojsk powietrznych ludzie zabrali ich tu wprost z pociągu. Manfred poważnie martwił się o swój bagaż. Przestał, kiedy zobaczył smoki. Zresztą, zdaje się, że właśnie przestał myśleć o czymkolwiek, patrzył tylko.
 Zwierzęta, wciąż jeszcze za małe, by móc na nich latać, wyglądały potężnie. No, przynajmniej większość z nich. Baron zlekceważył narastający wśród poborowych szept, nie skomentował słów stojącego obok chłopaka, wzruszył ramionami. Smoki, prowadzone przez niskiego mężczyznę o krótkich nogach kawalerzysty, przedefilowały przed poborowymi: małe zielone z krótkimi skrzydłami, szare o długich skrzydłach, nawet dwa białe krótkoszyje, tak zwane Albatrosy. Manfred nie znał właściwych nazw połowy z nich. Smoki, to musiał przyznać, prezentowały się wyjątkowo dobrze, choć nieco przerażająco. Richthofen czuł, że ma serce gdzieś w gardle, jeszcze chwila, a je wypluje. „Czego tu się bać?” pomyślał, by choć trochę się uspokoić. Nie bardzo pomogło.
Dopiero po chwili zorientował się, że jego nowi „koledzy” śmieją się z czegoś. Zamiast rozmyślać o uwięźniętym w gardle sercu, ponownie skupił się na smokach. Już wiedział, co przyciągnęło ich uwagę: za wszystkimi tymi zielonymi, białymi i w ciapki ciągnął się smok czerwony. „Ciągnął się” to zresztą niewystarczające określenie: on się niemal turlał, kolebiąc z boku na bok, człapał zwyczajnie i bez gracji. Nie to było jednak najgorsze w tym obrazku. Manfred musiał przyznać, że nigdy w życiu nie widział takiej szkarady: czerwony smok miał krótkie, zbyt krótkie, gruzłowate łapy, nienaturalnie długą szyję oraz długie skrzydła, których nie mógł należycie złożyć ze względu na dziwne rozmieszczenie łap. Łeb – mały, pysk – szeroki. Słowem, smok wyglądał jak siedem nieszczęść. Jak pozszywany z kawałków innych smoków, które padły. Biedna szkarada.
W czasie kiedy Manfred przyglądał się czerwonemu smokowi, pilot prowadzący tę małą defiladę ustawił zwierzęta naprzeciw poborowych. Richthofen pochylił się ku stojącemu obok Goeringowi i wskazując palcem smoczego Frankensteina, zapytał:
– Co to za nieszczęście?
– Nieszczęście? – zapytał Hermann zdziwiony.
– Ten smok. Ostatni, czerwony.
– Ach, ten… – Goering uśmiechnął się dziwnie. – Nikt z nas nie myślał, że go w ogóle wystawią. To eksperyment wojska: krzyżówka Albatrosa z Zielonym Górskim. Nazwali go Cesarski Czerwony. Ironia losu, prawda? Taka pokraka, a jednak Cesarski. Wilhelm się raczej nie cieszy z takiego prezentu od Luftstreitkräfte.
– Tak. Tak sądzę – odrzekł na to Manfred, udając, że wcale nie jest zadowolony. Te informacje to rewelacja, gwóźdź do trumny przestarzałych wojsk lotniczych!
W międzyczasie smoki były podporządkowywane do poborowych. Richthofen, zajęty projektowaniem listu do dowództwa w sprawie unowocześnienia armii, nie zauważył, że przyprowadzono mu Cesarskiego Czerwonego. Z marzeń wyrwał go dopiero skrzek zwierzęcia. Zaklął szpetnie, zdając sobie w końcu sprawę z tego, co się stało. Cała radość gdzieś znikła. Zupełnie.
– Fokk… Er? – skrzeknął na to smok. – Fokk…Errr! – podskoczył niezdarnie na swoich krótkich łapach. Wyglądał jak nieforemny pagórek. O ile pagórki mogą mieć błoniaste skrzydła. – Fokk…Er! – powtórzył po raz trzeci.
Baron zaśmiał się nerwowo. Udając, że wcale się nie boi, wyciągnął dłoń i poklepał smoka po łbie.
– Ładnie gaworzysz, pokrako – mruknął, by nikt nie mógł go usłyszeć.
– Fokker!
– No, teraz na pewno będzie twój! – do dziwacznej wymiany zdań wtrącił się krzywonogi pilot. Manfred westchnął. – Teraz będzie twój,  he he
– Fantastycznie – wycedził przez zaciśnięte zęby. – O tym właśnie marzyłem: być pośmiewiskiem Luftstreitkräfte.

– Fokker! 

5 komentarzy:

  1. Konstruktywny komentarz jest konstruktywny:
    Piękne. Moar.

    OdpowiedzUsuń
  2. O matko... to było... cokolwiek... zaskaujące?
    Piloci, smoki i II WŚ? W życiu nie wpadłabym na takiepołączenie. Ale czytało sie naprawdę przednio, szczególnie dzięki świetnej narracji. Bo narracja była tą, którą lubię w opowiadaniach wszelakich najbardziej ;) Trochę za krótko, za mało opisu tych smoków. A z tymi samolotami i braćmi Wright to już naprawdę się udałaś :P
    A Wilhelm musi to jakoś przeboleć ^^ Przynajmniej oryginalny ten smok :P
    Tylko co to jest ten cały Fokker?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie II, a I wojna i nie Wilhelm a Manfred. Chyba że mi się gdzieś tam Wilhelm zaplątał :) W każdym razie wiem, że krótko, ale tylko dlatego, że to pierwsza część, pewnie we wrześniu wrzucę drugą.
      Fokker to typ samolotu używanego przez niemieckie lotnictwo w czasie I wojny - zwykle dwu, zdarzały się i trzypłatowe. Taki żarcik, bo zamiast samolotów Fokkera mamy smoka, który mówi "Fokker!" i takie będzie jego imię (prawdziwy Manfred von Richthofen latał właśnie między innymi na Fokkerach :D)

      Usuń
    2. Aha, dobra, cesarz Wilhelm. Nie załapałam, mądra ja.

      Usuń
  3. Fangirlizm, ale z klasą :)
    Ten miks jest po prostu przecudnej urody! Niestety, pewnie część radości z czytania zabiera mi fakt, że na rzeczywistości niemieckiej z I Wojny Światowej znam się na kura na pieprzu, że o samolotach nie wspomnę - tego hintu o Fokkerze za nic bym nie wyłapała, wstyd, bo chałupa tonie w książkach o samolotach, Ojciec kolekcjonuje. Nic, dobra okazja, żeby się poduczyć, zacznę od biografii von Richthofena na dobry początek.

    Żeby śmiać się ze smoka - choćbym nie wiem jak pokracznego - to trzeba mieć naprawdę jaja. Na pilotów nie biorą byle kogo, jak widzę (:

    Na ile części planowane jest to opowiadanie?

    Z wyrazami szacunku
    Kazik

    OdpowiedzUsuń