AU, I wojna światowa, jedno z dziwniejszych opkek, jakie udało mi się popełnić. Absurd na absurdzie i
absurdem pogania. Parodia książek Novik i opek fantasy w ogóle. Trochę. No dobra, bardzo. Ale jednocześnie jest to parodia na mojego idola, pilota-legendę Manfreda von Richthofena i mój fangirlizm Właściwie bardziej na mój fangirlizm. Dziś prezentuję część pierwszą, planowanych jest pięć, góra sześć. Wciąż tworzę.
Baron
Manfred von Richthofen był niezadowolony. To nie tak, że generalnie nie był zadowolony z życia. Aktualnie posiadał bardzo
poważne powody, by być niezadowolonym i wyraźnie pokazywał, jaki ma humor. Całe
pokazywanie skończyło się na upartym siedzeniu na korytarzu, na które
absolutnie nikt nie zwracał uwagi. Podróż była długa i męcząca, pociąg chybotał
się na wszystkie strony, więc baron myślał, że wytrzęsie tu duszę, ale nie miał
zamiaru łamać się z powodu kilku niedogodności. Starszy Pan, bo tak zwykł
nazywać swojego ojca, nie byłby zbyt szczęśliwy, gdyby okazało się, że jego
pierworodny jest zbyt miękki, by służyć w armii. W elitarnej jednostce, w
jedynym w swoim rodzaju Luftstreitkräfte,
wojsku lotniczym.
Sam
Manfred, gdyby ktokolwiek pytał go o zdanie, wolałby wojować jako kawalerzysta.
Na kawalerzystę go wyuczono, taki mundur nosił. Właśnie, mundur! Mężczyzna
podniósł się gwałtownie, nerwowo wygładzając zagniecenia na kurtce mundurowej.
Spróbował przejrzeć się w szybie, ale niewiele zobaczył. Poprawił więc
opadającą na oko grzywkę. Włosy były niemiłe w dotyku i przetłuszczone – ot,
niedogodności podróży, drobnostka. „Szlachectwo
za mydło” pomyślał jednak, pozwalając dojść do głosu wygodnickiemu
szlachetce, który siedział w nim gdzieś głęboko.
Usłyszał
charakterystyczny dźwięk odsuwania drzwi przedziału.
–
Cóż to, Richthofen, niewygodnie? – zapytał wysoki brunet o pociągłej twarzy.
Chociaż się śmiał, ciemne oczy patrzyły na Manfreda z uwagą. Baron uśmiechnął
się czarująco i nieszczerze.
–
Wprost przeciwnie, ale dziękuję za troskę, Goering – odparł. Drzwi przedziału
zamknęły się natychmiast.
Manfred
uznał, że powinien przejść się na krótki spacer korytarzem. Ruszył niepewnie
przed siebie, bo nogi miał zdrętwiałe oraz nieczułe, cholerne kołki. Nie mógł
już dłużej siedzieć na miejscu, nie tyle z powodu bólu, co z powodu strzępków
rozmów, które docierały do niego pomimo zamkniętych drzwi. Nie zniósłby ani
minuty dłużej tych podnieconych rozmów, tego planowania, kto, gdzie, na czym i
ilu wrogów zestrzeli. Robiło mu się od tego niedobrze. Chociaż to też mogła być
wina chybotliwego, rozklekotanego środka transportu.
Wojsko
lotnicze miało swoje ośrodki szkoleniowe w Alpach, ponieważ nikt nie życzył
sobie, by trenowano smoki w pobliżu ludzkich siedzib. Baron rozumiał to
doskonale, w końcu to nie takie małe, słodkie zwierzaczki. W obawie przed
wrogim wywiadem poborowych przewożono zwykłymi pociągami. Poligony na
niewyraźnych fotografiach, które widział przed wyjazdem, wyglądały jak
prawdziwe pola bitewne. Takie na których walczyła konnica.
W
zbrojach.
Tradycyjną
bronią i metodami.
Potrząsnął
głową, starając się o tym nie myśleć. Przeciętna długość życia asa w czasach
pokoju to czterdzieści, może pięćdziesiąt lat, co brzmiało wyjątkowo dobrze i
zachęcająco, szczególnie jeśli się spojrzało na relatywnie wysoki żołd i
przywileje. W czasie wojny długość życia liczyło się jednak w potyczkach, nie w
latach. Asem zostawało się po czterech zwycięstwach. Tacy, którzy mieli po
dziesięć lub kilkanaście zwycięstw, byli bohaterami zbiorowych fantazji
ciemnych, niewykształconych cywili. Ale z morale wojska te opowiastki również
działały cuda, nie da się zaprzeczyć. A poza tym naszywki wojsk lotniczych to
prestiż. Kobiety również uwielbiały pilotów, których wciąż jeszcze z francuska
nazywano „smoczymi jeźdźcami”. Jeźdźcami! Co za idiotyzm! Co za staroświeckość!
Manfred
nie ukrywał, że uważa obecną formę Luftstreitkräfte za przeżytek. Smoki są
niepraktyczne, zwyczajnie nieopłacalne. Może w czasach rewolucji francuskich i
ruchawek na południu Europy były przydatne, bo pokazywały siłę imperium, ale
obecnie? Kiedy technika tak poszła do przodu? Richthofen uważał, iż smoki
należało wymienić na coś, co bardziej przystaje do czasów, coś… Nowoczesnego.
Nie miałby nic przeciwko, gdyby miejsce ziejących ogniem kreatur zajął
wynalazek braci Wright: samolot. To dopiero byłby prestiż!
Ale
nikt go o zdanie nie pytał. A powinni. Richthofen czuł, że jest Bismarckiem sił
powietrznych.
***
Poligon
wyglądał dokładnie tak, jak na fotografiach: wielkie, puste pole pełne wilczych
dołów i resztek drewnianych konstrukcji, teraz spalonych, więc nie przypominały
niczego. Baron nie był w stanie powiedzieć, czym mogłyby być przed spaleniem.
Było
ich dziesięciu: on, Goering, Wolff i ci, których nazwisk nie miał już ochoty
poznawać. Ubrani w mundury wojsk powietrznych ludzie zabrali ich tu wprost z
pociągu. Manfred poważnie martwił się o swój bagaż. Przestał, kiedy zobaczył
smoki. Zresztą, zdaje się, że właśnie przestał myśleć o czymkolwiek, patrzył
tylko.
Zwierzęta, wciąż jeszcze za małe, by móc na
nich latać, wyglądały potężnie. No, przynajmniej większość z nich. Baron
zlekceważył narastający wśród poborowych szept, nie skomentował słów stojącego
obok chłopaka, wzruszył ramionami. Smoki, prowadzone przez niskiego mężczyznę o
krótkich nogach kawalerzysty, przedefilowały przed poborowymi: małe zielone z
krótkimi skrzydłami, szare o długich skrzydłach, nawet dwa białe krótkoszyje,
tak zwane Albatrosy. Manfred nie znał właściwych nazw połowy z nich. Smoki, to
musiał przyznać, prezentowały się wyjątkowo dobrze, choć nieco przerażająco.
Richthofen czuł, że ma serce gdzieś w gardle, jeszcze chwila, a je wypluje. „Czego tu się bać?” pomyślał, by choć
trochę się uspokoić. Nie bardzo pomogło.
Dopiero
po chwili zorientował się, że jego nowi „koledzy” śmieją się z czegoś. Zamiast
rozmyślać o uwięźniętym w gardle sercu, ponownie skupił się na smokach. Już
wiedział, co przyciągnęło ich uwagę: za wszystkimi tymi zielonymi, białymi i w
ciapki ciągnął się smok czerwony. „Ciągnął się” to zresztą niewystarczające
określenie: on się niemal turlał, kolebiąc z boku na bok, człapał zwyczajnie i
bez gracji. Nie to było jednak najgorsze w tym obrazku. Manfred musiał
przyznać, że nigdy w życiu nie widział takiej szkarady: czerwony smok miał
krótkie, zbyt krótkie, gruzłowate łapy, nienaturalnie długą szyję oraz długie
skrzydła, których nie mógł należycie złożyć ze względu na dziwne rozmieszczenie
łap. Łeb – mały, pysk – szeroki. Słowem, smok wyglądał jak siedem nieszczęść.
Jak pozszywany z kawałków innych smoków, które padły. Biedna szkarada.
W
czasie kiedy Manfred przyglądał się czerwonemu smokowi, pilot prowadzący tę
małą defiladę ustawił zwierzęta naprzeciw poborowych. Richthofen pochylił się
ku stojącemu obok Goeringowi i wskazując palcem smoczego Frankensteina,
zapytał:
–
Co to za nieszczęście?
–
Nieszczęście? – zapytał Hermann zdziwiony.
–
Ten smok. Ostatni, czerwony.
–
Ach, ten… – Goering uśmiechnął się dziwnie. – Nikt z nas nie myślał, że go w
ogóle wystawią. To eksperyment wojska: krzyżówka Albatrosa z Zielonym Górskim.
Nazwali go Cesarski Czerwony. Ironia losu, prawda? Taka pokraka, a jednak
Cesarski. Wilhelm się raczej nie cieszy z takiego prezentu od Luftstreitkräfte.
–
Tak. Tak sądzę – odrzekł na to Manfred, udając, że wcale nie jest zadowolony.
Te informacje to rewelacja, gwóźdź do trumny przestarzałych wojsk lotniczych!
W
międzyczasie smoki były podporządkowywane do poborowych. Richthofen, zajęty
projektowaniem listu do dowództwa w sprawie unowocześnienia armii, nie
zauważył, że przyprowadzono mu Cesarskiego Czerwonego. Z marzeń wyrwał go
dopiero skrzek zwierzęcia. Zaklął szpetnie, zdając sobie w końcu sprawę z tego,
co się stało. Cała radość gdzieś znikła. Zupełnie.
–
Fokk… Er? – skrzeknął na to smok. – Fokk…Errr! – podskoczył niezdarnie na
swoich krótkich łapach. Wyglądał jak nieforemny pagórek. O ile pagórki mogą
mieć błoniaste skrzydła. – Fokk…Er! – powtórzył po raz trzeci.
Baron
zaśmiał się nerwowo. Udając, że wcale się nie boi, wyciągnął dłoń i poklepał
smoka po łbie.
–
Ładnie gaworzysz, pokrako – mruknął, by nikt nie mógł go usłyszeć.
–
Fokker!
–
No, teraz na pewno będzie twój! – do dziwacznej wymiany zdań wtrącił się
krzywonogi pilot. Manfred westchnął. – Teraz będzie twój, he he
–
Fantastycznie – wycedził przez zaciśnięte zęby. – O tym właśnie marzyłem: być
pośmiewiskiem Luftstreitkräfte.
–
Fokker!
Konstruktywny komentarz jest konstruktywny:
OdpowiedzUsuńPiękne. Moar.
O matko... to było... cokolwiek... zaskaujące?
OdpowiedzUsuńPiloci, smoki i II WŚ? W życiu nie wpadłabym na takiepołączenie. Ale czytało sie naprawdę przednio, szczególnie dzięki świetnej narracji. Bo narracja była tą, którą lubię w opowiadaniach wszelakich najbardziej ;) Trochę za krótko, za mało opisu tych smoków. A z tymi samolotami i braćmi Wright to już naprawdę się udałaś :P
A Wilhelm musi to jakoś przeboleć ^^ Przynajmniej oryginalny ten smok :P
Tylko co to jest ten cały Fokker?
Nie II, a I wojna i nie Wilhelm a Manfred. Chyba że mi się gdzieś tam Wilhelm zaplątał :) W każdym razie wiem, że krótko, ale tylko dlatego, że to pierwsza część, pewnie we wrześniu wrzucę drugą.
UsuńFokker to typ samolotu używanego przez niemieckie lotnictwo w czasie I wojny - zwykle dwu, zdarzały się i trzypłatowe. Taki żarcik, bo zamiast samolotów Fokkera mamy smoka, który mówi "Fokker!" i takie będzie jego imię (prawdziwy Manfred von Richthofen latał właśnie między innymi na Fokkerach :D)
Aha, dobra, cesarz Wilhelm. Nie załapałam, mądra ja.
UsuńFangirlizm, ale z klasą :)
OdpowiedzUsuńTen miks jest po prostu przecudnej urody! Niestety, pewnie część radości z czytania zabiera mi fakt, że na rzeczywistości niemieckiej z I Wojny Światowej znam się na kura na pieprzu, że o samolotach nie wspomnę - tego hintu o Fokkerze za nic bym nie wyłapała, wstyd, bo chałupa tonie w książkach o samolotach, Ojciec kolekcjonuje. Nic, dobra okazja, żeby się poduczyć, zacznę od biografii von Richthofena na dobry początek.
Żeby śmiać się ze smoka - choćbym nie wiem jak pokracznego - to trzeba mieć naprawdę jaja. Na pilotów nie biorą byle kogo, jak widzę (:
Na ile części planowane jest to opowiadanie?
Z wyrazami szacunku
Kazik