Króciuteńkie opowiadanie napisane bardzo, ale to bardzo dawno temu. Trochę sobie pokpiwam z "Zakazanego imperium" i moich studiów, ale tylko trochę.
Blondynka
przyglądała się Statui Wolności, paląc od niechcenia papierosa. Tak naprawdę
kątem oka obserwowała dwóch stojących niedaleko mężczyzn. Kłócili się o jakiś
szczegół, najprawdopodobniej o szmuglowany alkohol.
Był rok tysiąc dziewięćset
trzydziesty, kryzys jeszcze się nie skończył, a zasady prohibicji dręczyły
ludność. Kobieta podejrzewała, że była ona dotkliwsza nawet od braku pracy i
pieniędzy.
Gloria Rush, bo tak nazywała się
dziewczyna, atrakcyjna dwudziestoletnia, jasnowłosa oraz zielonooka mieszkanka
Nowego Jorku, większość swojej uwagi poświęcała teraz temu z mężczyzn, który
stał odwrócony do niej twarzą. Spodobał się jej - był wysoki i barczysty. Jego
dość przystojna twarz o silnie zarysowanej szczęce i ostrych rysach, ozdobiona
po męsku złamanym nosem, była jednocześnie złagodzona przez chabrowe, (matka
powiedziałaby: anielskie) oczy. Spojrzał na nią, wciąż jeszcze pełnym złości
spojrzeniem. Był od niej co najmniej pięć lat starszy. Jeśli nie dziesięć. Na
pierwszy rzut oka ciężko to było określić.
Wszystko jedno.
Podobał
jej się.
Niespeszona, strząsnęła popiół na
chodnik, po czym zgasiła papierosa na barierce. Mężczyzna wcisnął mocniej
kapelusz na uszy i odwrócił wzrok.
Gloria nieznacznym ruchem głowy poprawiła swoją fryzurę tak, aby długie, jasne
sploty loków opadały na jej ramiona w jeszcze bardziej kuszący sposób, a potem
rozluźniła zapięcie kolczyków. Wyprostowała ramiona i dumnie ruszyła przed
siebie, mijając nieustannie kłócących się mężczyzn. Kiedy przechodziła obok
tego o chabrowych oczach potrząsnęła głową, z ledwością hamując uśmiech, kiedy
usłyszała brzęk złotej biżuterii. Nie oglądała się jednak za siebie. Czekała na
jego ruch.
– Przepraszam! Proszę pani! –
Usłyszała niski, przyjemny głos z dziwnym akcentem. Ni to irlandzkim, ni
rosyjskim. Odwróciła się na pięcie, przywołując na twarz miły uśmiech. Stanęła
oko w oko z Chabrowym.
– Tak? – zapytała.
– Zgubiła pani kolczyk –
odpowiedział, podając jej zgubę na wyciągniętej dłoni. Musiała się mocno
skupić, by rozpoznać poszczególne słowa. - Chyba nie chce mieć pani biżuterię
nie do pary – dodał, gdy nie zareagowała.
– Oczywiście – odparła, obdarzając go
promiennym uśmiechem. – Nie zauważyłam, że go zgubiłam. Dziękuję, panie...? –
przerwała, patrząc na niego wyczekująco. Zrozumiał.
– Nemanja. Stefan Nemanja – przedstawił się.
Gloria uśmiechnęła się, a potem odeszła.
Poczeka tu na niego jutro. Na pewno
przyjdzie.
Zawsze przychodzą.
***
Stefan Nemanja nie wiedział, co
właściwie powinien teraz zrobić. Właśnie dowiedział się, że alkohol do celów
medycznych, który miał załatwić jego wspólnik, będzie kosztował go dwa razy
drożej, a on nie miał tyle pieniędzy.
Stefan Nemanja dopiero startował. Do
tej pory razem z ojcem zajmował się nielegalnym hazardem, ale produkcja
alkoholu wydawała mu się bardziej dochodowa.
Stefan Nemanja chciał być królem
Nowego Jorku. Miał dzielić i rządzić, a jego wiernymi poddanymi mieli być
spragnieni nowojorczycy. Chciał być tak silny oraz uwielbiany jak jego
starożytny imiennik, założyciel państwa serbskiego, pierwszy z dynastii. W
końcu nazwisko zobowiązuje.
Niemniej jednak Stefan Nemanja nie
miał ani renomy, ani nawet nie założył dynastii. Chociaż ta dziewczyna ze
złotymi kolczykami... Złoto na pewno było prawdziwe, czuł jego ciężar na dłoni.
Może ona umożliwiłaby mu wreszcie dobry start? Biznes zaczął się rozkręcać pół
roku temu, ale szło mu jakoś niesporo. Robił interesy jedynie z
„makaroniarzami“, podczas gdy wszyscy doradzali mu „iroli“.
Stefan Nemanja nie lubił, kiedy mu
doradzano. Ojciec zawsze powtarzał, że to właściwa cecha każdego Nemanjicia.
Stefan nie miał pojęcia, skąd stary to wiedział, na pewno nie przeczytał tego w
żadnej książce, bo ledwo umiał się podpisać. O poprawnym posługiwaniu się
angielszczyzną nie wspominając.
W Stefanownym domu mówiło się tylko
i wyłącznie po serbsku, co napawało go dumą. Rzecz oczywista, niemal nie
pamiętał Serbii, gdyż wyjechał mając lat dziesięć, ale nadal lubił pisać
cyrylicą albo śpiewać pobożne pieśni ze swoją pomarszczoną, zgryźliwą babką,
która z pewnością miała więcej niż sto lat. Właściwie równie dobrze mogła
pamiętać czasy pierwszego Stefana Nemanji. To na pewno ona nakładła ojcu do
głowy tych głupot o Nemanjiciach.
Ojciec cały czas powtarzał, że
Stefan powinien podtrzymywać serbskość, ale jak dotąd nie poznał żadnej
interesującej Serbki. Ba, dość powiedzieć, że absolutnie nie poznał ani jednej
Serbki. To żony „makaroniarzy“ były dlań bardziej interesujące, na Serbkach
znał się jak kura na pieprzu. A myśl, iż jego serbska żona mogłaby się kiedyś
zamienić z zrzędliwą dewotkę pokroju babki, napawała go prawdziwym
przerażeniem.
Stefan Nemanja miał trzydzieści lat
i nie myślał o ożenku. Myślał o swoim biznesie, który dziś wyglądał wyjątkowo
mizernie. Jak pierwszy Nemanjić kiedy był już mnichem Symeonem.
Stefan zaklął pod nosem. Po serbsku,
ale wcale tego nie zauważył. Skąd mu się biorą te idiotyczne porównania?! I
dlaczego wszystko porównuje do cara?!
Pogwizdując pod nosem przebiegł
przez park. Znalazł się już w dobrze znanej, ruchliwej części miasta. Był
wczesny wieczór. Po ulicach mknęły Fordy i samochody marki Rolls-Royce, której
to nazwy młody Nemanjić nigdy nie potrafił wymówić poprawnie. Stefan nie miał
nawet roweru, ale obiecywał sobie, że jak już zostanie nowojorskim królem, to
kupi sobie takich samochodów co najmniej pięć. Albo nawet siedem, na każdy
dzień tygodnia inny. Budowanie swojej pozycji – a tym samym utratę zarobionych
środków – zaczął od kupna dobrze skrojonego, granatowego garnituru w białe
prążki, który podczas przechodzenia przez park przybrudził mu się nieco.
Pochylił się, otrzepał nogawkę
spodni, a potem wszedł na jezdnię.
Usłyszał klakson, lecz zareagował
zbyt późno.
Stefan Nemanja zginął w najbardziej
idiotyczny ze sposobów: potrącony przez ciężarówkę wiozącą ładunek alkoholu
przeznaczonego do celów medycznych, który miał być dostarczony do jego własnej,
małej, nielegalnej bimbrowni.
Bóg czasem nadużywa losu i jego
ironii.
O nieee, końcówka totalnie miażdżąca, masakra! Aż mi się skojarzyło z tekstem Wilsona w "Housie", (napisałabym okoliczności, ale nie wiem, czy mogę spoilerować, więc tylko zacytuję), że to tak, jakby los pokazywał mu wielki środkowy palec, biorąc pod uwagę okoliczności xD A Stefan marzył taki american dream, łohoho. Miał facet ambicje.
OdpowiedzUsuń"Statui Wolności" - zawsze myślałam, że to odmienia się "Statule", ale mi podkreśla na czerwono, no proszę, czego się mogę z Tobą nauczyć, hehe :D
Pozdrawiam :)
Broz, rozumiem, że chcesz zająć moje wakacje całe? :-D <3
OdpowiedzUsuńTak, chcę <3 Chcę mieć was wszystkich tylko dla siebie :)
UsuńSpoko, pasuje mi <3.
UsuńTylko żebym zdążyła coś u siebie naskrobać ;)
Jakoś ten poczatek średnio pasuje. Bo to tylko kruciuteńki tekst, a ta dziewczyna tak trochę na siłę, żeby to wyszło dłużej i jakoś to wprowadzić do tytuowego bohatera. Nie powiem, jak zawsze w twoim przypadku, wszystko łądnie, zgrabnie i aż miło czytać, no ale jest to małe ale.
OdpowiedzUsuńCzęść druga z akcją właściwą jest natomiast idealna. Jest kilka szczegółów, które nadały Stefanowi życia, kilka wspominek z przeszłości, zarys rodzinki i sytuacji w kraju - swoją drogą czasy wyjątkowo zabawne, właśnie przez ów bzdurny zakaz sprzedarzy alkoholu :P
Heh, a śmierć to Stefek miał wyjątkowo nieszczęśliwą - już, już rozkręcał biznes, a tu taka... kicha ;) No, ale on chyba nie zdążył zapałacić całości, prawda? Więc w sumie nie wyszło tak najgorzej ^^
Powiem, czy może raczej napiszę, jeszcze tylko, że tu także jest obecna ta wspaniała narracja :D
Bo prawda jest taka, że "Stefan Nemanja" był pomysłem na dłuższe opowiadanie o Glorii Rush własnie i czasach prohibicji, tylko że się pomysłowi zdechło...
Usuń