piątek, 1 listopada 2013

Krzyżowiec



 Króciutki obrazek, zapis snu. Inspirowany lekko Sapkowskim. Lekko.


Wokół panował chaos.
Broń walczących dźwięczała, zderzając się w paradach, ktoś wzywał Boga, ktoś inny darł się nieartykułowanie, gdzieś kwiczał zdychający koń.
Absolutnie nikt nie słyszał grafa Albrechta.
Albrecht miał to absolutnie w nosie, miał własne problemy. Koń stęknął dziwnie i zaczął się słaniać na nogach.
Zabili mu konia! Kto by myślał o wydaniu rozkazu?
Był ósmy stycznia roku pańskiego tysiąc czterysta dwudziestego drugiego, właśnie uciekali z Niemieckiego Brodu. Husyci, nie wiedział dlaczego, ale mieli nad nimi przewagę. Oto, co może zdziałać zaskoczenie.
Albrecht miał w dupie i Niemiecki Bród, który palił się za jego plecami, i husytów. Bardzo chciał za to wrócić do domu.
 – Skurwysyny! – warknął, zwalając się z konia.
Podniósł się niemrawo. Cieszył się, że nie ma na sobie pełnej zbroi, bo wtedy na pewno już by się nie podniósł.
– Konia mi zabili, przeklęci husyci!
Jeden z heretyków, z gębą wykrzywioną wrzaskiem, biegł w jego kierunku. W dłoniach trzymał rohatynę. Albrecht nie miał najmniejszej ochoty zaznajomić się z ostrzem, które Czech mógł wrazić mu w słabiznę.
Rycerz biegł więc przed siebie, a z oczu leciały mu łzy. Wicher wył potępieńczo, śnieg padał obficie. Ładny byłby to zimowy landszafcik, do powieszenia gdzieś na ścianie w zamku, niemniej jednak młody graf nie miał najmniejszej ochoty na bycie częścią obrazu batalistycznego, który malował się sam przed jego oczyma. Landszafcik to co innego. Wszyscy lubią ładne landszafty.
Dym z płonącego miasta wgryzał się w szare, ciężkie od chmur niebo. Ktoś chyba zajął się nieprzyjacielem z rohatyną, bo usłyszał wrzask. Makabryczny. Taki, od którego stają włosy na głowie.
Włosy na głowie Albrechta bez dwóch zdań stały dęba.
Trzeba przyznać, z Albrechta gówniany był bohater. Albrecht doskonale o tym wiedział, bo nigdy wojować nie lubił, ale ojciec coś krzywo na niego patrzył, więc młodzieniec postanowił zabawić się w krzyżowca. Miał dziwnie wyobrażenie o tym, że z krucjaty wróci bogaty i uznany, dzięki czemu ojciec przestanie zastanawiać się, czy oby Albrecht jest owocem jego lędźwi.
Ktoś mignął mu przed oczami. Ktoś nieodziany w zbroję, zatem graf pchnął mieczem: ostrze trafiło na opór, coś paskudnie mlasnęło, na napierśnik trysnęła krew. Albrecht miał ochotę zwymiotować, ale zupełnie nie było na to czasu. Wyrwał miecz z brzucha zabitego przeciwnika, rozejrzał się.
Kurzawa przybierała na sile.
Zobaczył konia, uciekającego galopem w jego stronę. Albrecht chwycił go za uzdę, ale nie zdążył nań wsiąść, ponieważ oberwał, tak mocno, że niemal obrócił się wokół własnej osi. Dostał prosto w zęby. Dłonią w kolczej rękawicy. Nie żeby to specjalnie poczuł, bo szczęka natychmiast mu zdrętwiała, ale prócz krwi wypluł też kilka zębów. Nie liczył ich, co to, to nie. Pozbierał się jakoś, choć z trudem, po czym wskoczył na konia. Poderwał go do galopu, myśląc tylko o tym, by jak najprędzej stąd uciec.
Kilka zębów to przecież tani koszt całej tej zabawy w krzyżowca.
Albrecht już nie chciał być krzyżowcem. Wcale a wcale.
Wykpił się, był niemal na czele grupy uciekających. W duchu podziękował swojemu Aniołowi Stróżowi, że pozwolił mu przeżyć ten dzień.
I właśnie wtedy to zobaczył.
Przed nimi była rzeka. Zamarznięta, ale Bóg jeden raczył wiedzieć, czy lód wytrzyma ciężar zbrojnych. Albrecht zostawił więc Bogu ten problem, dźgnął konia w słabiznę i wjechał na lód. Poczuł, jak nogi karosza rozjeżdżają się. Ogier zarżał przerażony, ale graf nie miał najmniejszego zamiaru się wycofywać. Zaklął szpetnie, próbując zmusić konia do dalszego biegu.
Nie było potrzeby wystawiania na próbę zdolności Anioła Stróża.
Jeśli nawet lód zatrzeszczał, Albrecht tego nie usłyszał. Poczuł, że koń nagle się zapada, że horyzont jest wyżej niż był chwilę temu. Usłyszał chlupot wody. Uderzył brodą w lód, ból w szczęce i dziąsłach odezwał się ze zdwojoną siłą. Pas z mieczem ciążył mu i ciągnął w dół, w toń, w której już zniknął przeklęty karosz.
Graf bardzo chciał przeżyć. Nie podobało mu się to, że nogi tak szybko zdrętwiały mu w zimnej wodzie. Poczuł, że osuwa się cokolwiek bezwładnie, więc wczepił dłonie w lód, na którym prędko pojawiła się krwawa ścieżka. Wrzasnął, gdy zdarł pierwszy paznokieć. Gdy schodził drugi, zareagował na to pełnym bólu stęknięciem, bo na nic więcej nie było go już stać. Czuł jak lód dudni, jak trzęsie się pod ciężarem jeźdźców i pieszych, z których nikt, absolutnie nikt, nie miał zamiaru mu pomóc. Omijali go szerokim łukiem, w obawie, że pod nimi również ten niepewny most się załamie.
I załamywał się. Gramoląc się bezładnie i brocząc krwią z ust i poranionych dłoni, Albrecht widział zapadających się w toń ludzi. Słyszał wrzaski. Jeszcze gorsze od tych, które rozbrzmiewały na polu walki. Uśmiechnął się do siebie, czując dziwną satysfakcję.
– Dobrze wam tak, przeklęte skurwysyny – wymamrotał.
A potem woda zamknęła się nad jego głową i graf nie poczuł ani nie powiedział już zupełnie niczego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz