Króciutki obrazek, zapis snu. Inspirowany lekko Sapkowskim. Lekko.
Wokół
panował chaos.
Broń
walczących dźwięczała, zderzając się w paradach, ktoś wzywał Boga, ktoś inny
darł się nieartykułowanie, gdzieś kwiczał zdychający koń.
Absolutnie
nikt nie słyszał grafa Albrechta.
Albrecht
miał to absolutnie w nosie, miał własne problemy. Koń stęknął dziwnie i zaczął
się słaniać na nogach.
Zabili
mu konia! Kto by myślał o wydaniu rozkazu?
Był
ósmy stycznia roku pańskiego tysiąc czterysta dwudziestego drugiego, właśnie
uciekali z Niemieckiego Brodu. Husyci, nie wiedział dlaczego, ale mieli nad
nimi przewagę. Oto, co może zdziałać zaskoczenie.
Albrecht
miał w dupie i Niemiecki Bród, który palił się za jego plecami, i husytów. Bardzo
chciał za to wrócić do domu.
– Skurwysyny! – warknął, zwalając się z konia.
Podniósł
się niemrawo. Cieszył się, że nie ma na sobie pełnej zbroi, bo wtedy na pewno
już by się nie podniósł.
–
Konia mi zabili, przeklęci husyci!
Jeden
z heretyków, z gębą wykrzywioną wrzaskiem, biegł w jego kierunku. W dłoniach
trzymał rohatynę. Albrecht nie miał najmniejszej ochoty zaznajomić się z
ostrzem, które Czech mógł wrazić mu w słabiznę.
Rycerz
biegł więc przed siebie, a z oczu leciały mu łzy. Wicher wył potępieńczo, śnieg
padał obficie. Ładny byłby to zimowy landszafcik, do powieszenia gdzieś na
ścianie w zamku, niemniej jednak młody graf nie miał najmniejszej ochoty na
bycie częścią obrazu batalistycznego, który malował się sam przed jego oczyma.
Landszafcik to co innego. Wszyscy lubią ładne landszafty.
Dym
z płonącego miasta wgryzał się w szare, ciężkie od chmur niebo. Ktoś chyba
zajął się nieprzyjacielem z rohatyną, bo usłyszał wrzask. Makabryczny. Taki, od
którego stają włosy na głowie.
Włosy
na głowie Albrechta bez dwóch zdań stały dęba.
Trzeba
przyznać, z Albrechta gówniany był bohater. Albrecht doskonale o tym wiedział,
bo nigdy wojować nie lubił, ale ojciec coś krzywo na niego patrzył, więc
młodzieniec postanowił zabawić się w krzyżowca. Miał dziwnie wyobrażenie o tym,
że z krucjaty wróci bogaty i uznany, dzięki czemu ojciec przestanie zastanawiać
się, czy oby Albrecht jest owocem jego lędźwi.
Ktoś
mignął mu przed oczami. Ktoś nieodziany w zbroję, zatem graf pchnął mieczem:
ostrze trafiło na opór, coś paskudnie mlasnęło, na napierśnik trysnęła krew.
Albrecht miał ochotę zwymiotować, ale zupełnie nie było na to czasu. Wyrwał
miecz z brzucha zabitego przeciwnika, rozejrzał się.
Kurzawa
przybierała na sile.
Zobaczył
konia, uciekającego galopem w jego stronę. Albrecht chwycił go za uzdę, ale nie
zdążył nań wsiąść, ponieważ oberwał, tak mocno, że niemal obrócił się wokół
własnej osi. Dostał prosto w zęby. Dłonią w kolczej rękawicy. Nie żeby to
specjalnie poczuł, bo szczęka natychmiast mu zdrętwiała, ale prócz krwi wypluł
też kilka zębów. Nie liczył ich, co to, to nie. Pozbierał się jakoś, choć z
trudem, po czym wskoczył na konia. Poderwał go do galopu, myśląc tylko o tym,
by jak najprędzej stąd uciec.
Kilka
zębów to przecież tani koszt całej tej zabawy w krzyżowca.
Albrecht
już nie chciał być krzyżowcem. Wcale a wcale.
Wykpił
się, był niemal na czele grupy uciekających. W duchu podziękował swojemu
Aniołowi Stróżowi, że pozwolił mu przeżyć ten dzień.
I
właśnie wtedy to zobaczył.
Przed
nimi była rzeka. Zamarznięta, ale Bóg jeden raczył wiedzieć, czy lód wytrzyma
ciężar zbrojnych. Albrecht zostawił więc Bogu ten problem, dźgnął konia w
słabiznę i wjechał na lód. Poczuł, jak nogi karosza rozjeżdżają się. Ogier
zarżał przerażony, ale graf nie miał najmniejszego zamiaru się wycofywać.
Zaklął szpetnie, próbując zmusić konia do dalszego biegu.
Nie
było potrzeby wystawiania na próbę zdolności Anioła Stróża.
Jeśli
nawet lód zatrzeszczał, Albrecht tego nie usłyszał. Poczuł, że koń nagle się
zapada, że horyzont jest wyżej niż był chwilę temu. Usłyszał chlupot wody.
Uderzył brodą w lód, ból w szczęce i dziąsłach odezwał się ze zdwojoną siłą.
Pas z mieczem ciążył mu i ciągnął w dół, w toń, w której już zniknął przeklęty
karosz.
Graf
bardzo chciał przeżyć. Nie podobało mu się to, że nogi tak szybko zdrętwiały mu
w zimnej wodzie. Poczuł, że osuwa się cokolwiek bezwładnie, więc wczepił dłonie
w lód, na którym prędko pojawiła się krwawa ścieżka. Wrzasnął, gdy zdarł
pierwszy paznokieć. Gdy schodził drugi, zareagował na to pełnym bólu
stęknięciem, bo na nic więcej nie było go już stać. Czuł jak lód dudni, jak
trzęsie się pod ciężarem jeźdźców i pieszych, z których nikt, absolutnie nikt,
nie miał zamiaru mu pomóc. Omijali go szerokim łukiem, w obawie, że pod nimi
również ten niepewny most się załamie.
I
załamywał się. Gramoląc się bezładnie i brocząc krwią z ust i poranionych
dłoni, Albrecht widział zapadających się w toń ludzi. Słyszał wrzaski. Jeszcze
gorsze od tych, które rozbrzmiewały na polu walki. Uśmiechnął się do siebie,
czując dziwną satysfakcję.
–
Dobrze wam tak, przeklęte skurwysyny – wymamrotał.
A
potem woda zamknęła się nad jego głową i graf nie poczuł ani nie powiedział już
zupełnie niczego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz